“Doświadczyłam, że nawet obcy ludzie mogą troszczyć się o moje dobro bezinteresownie. Tylko dlatego, że idę obok nich, zwrócą uwagę, że „przypiekam się” na słońcu, pożyczą krem i jeszcze nasmarują tam, gdzie sama nie potrafię. Parę razy w chwilach zwątpienia „napatoczył się” ktoś, kto zagadał serdecznie, zatroszczył się, Bóg posłał „towarzysza bólu” – nie trzeba było nic mówić, tylko szło się wokół siebie..
Podziwiałam tę otwartość i serdeczność tak samo u pielgrzymów jak u gospodarzy. Na pierwszym noclegu zapomniałam ręcznik. Kiedy na drugi dzień poprosiłam o pożyczenie ręcznika u następnych gospodarzy, otrzymałam go – na zawsze (ze słowami: a co będziesz prosić w każdym domu o ręcznik – zatrzymaj go). U każdych gospodarzy obfita kolacja, śniadanie, łazienka – z uśmiechem na twarzy, jak w najlepszym hotelu!
Beztroskie dni, radosne naprawdę zupełnie regularnie zastępowały dni smutne, dni, w których czułam się nie na swoim miejscu. Ale regularność modlitwy, postojów, posiłków, pójścia na spoczynek i budzenia się bardzo uspokajająco oddziaływała na mnie. Wcale się tego nie spodziewałam, że taki usystematyzowany tryb daje też spokoj wewnetrzny. Ale ponad wszystko było dla mnie dojście na Jasną Górę. Kiedy człowiek prawie tydzien idzie za jednym celem, wszystkie trudy ofiaruje a potem w końcu stanie na placu pod Jasna Górą i cała zgraja ruszy pod górkę, jakby ostatni szturm, ostatnie podejście – „cilova rovinka”, to jest niesamowite uczucie. Duma, radość, niedowierzanie, wdzięczność, łzy…to wszystko miesza się i tworzy nastrój, który niepodobna zapomnieć. Tak samo jak nocne czuwanie. Klęcząc tak blisko obrazu przez całą noc. Tak jakby jeszcze przed paru godzinami nie był kościół wypełniony po brzegi ludnością z całej Polski śpiewającą Apel Jasnogórski. Tylko my Zaolziacy. Podczas tego czuwania i mszy (a także podczas Apelu i właściwie od czasu dojścia na Jasną Górę) byłam niesamowicie spokojna, radosna. Ale to nie była euforia. To był spokój. Ona się zatroszczy, myślałam sobie. Doświadczyłam tego, że Bóg ocenia staranie się, że modlitwa, kiedy jest regularna i wytrwała – pomimo wielu pusto zmówionych „zdrowasiek”, pomimo nie zapamiętanych konferencji, jest bardzo owocna, kiedy naprawdę szczerze pragniemy być blisko Boga. On się zatroszczy. Ja mam tylko robić co do mnie należy (albo się przynajmniej starać) i nie odpuszczać a On – Bóg zrobi swoje.
Po powrocie mam nieodpartą chęć do modlitwy. Nawet jako największy śpioch pod słońcem wstałam na poranną mszę święta. Przestałam bać się długiej modlitwy. W relacjach jestem spokojniejsza, nie odczuwam zdenerwowania albo tylko takie, że mogę się opanować (cud prawdziwy!). Ale też czuję, że muszę popracować na modlitwie, że to nie przyjdzie samo – nie pojadę długo na fali emocji, zaczyna się codzienne życie, trzeba iść…ale znowu się przekonałam, że z Nim jest lepiej. Nie łatwiej. Ale lepiej. Amen.” Katarzyna